piątek, 11 stycznia 2019

Materiały dotyczące Anny Paprockiej przekazane przez jej córkę





















   Dr. Stanisław Bayer. Opowiadanie nagrodzone w konkursie „Moje najpiękniejsze przeżycie sportowe”: HANKA JAKĄ ZNAŁEM
Opublikowane 1969(?) w nie ustalonym tytule gazety

NAJWIĘKSZE przeżycie sportowe kojarzy się zwykle z gwarem wielkich stadionów, atmosferą zawodów, dźwiękiem fanfar i wręczaniem medali. Ale czy tak jest zawsze? Czy fanfary i podium zwycięzców stanowią nieodłączny atrybut takiego przeżycia? Dla wielu ludzi, dla wielu zawodników czy kibiców największe przeżycie jest ich własnym doznaniem.
Byłem jednym z tych, dla których wybuch wojny i późniejsze lata okupacji były tamą w rozwoju kariery zawodniczej. Czas wyzwolenia powitałem nie tylko starszy o tych kilka lat, ale również ze złym zdrowiem, nie pozwalającym na dalsze kontynuowanie wyczynu. Ogrom pracy zawodowej, która stała się pierwszoplanowym obowiązkiem obywatelskim, nie zostawiał czasu i sił na racjonalne prowadzenie treningów. Ale ze sportem zerwać nie mogłem i nie chciałem.
Małe i miłe dolnośląskie miasteczko, do którego rzuciły mnie losy, nie stwarzało jednak zbyt wielu możliwości sportowego wyżycia się. Jak wszędzie, była tam drużyna piłki nożnej, nieśmiałe próby zaktywizowania młodzieży w grach sportowych i co gorsza, w boksie. Co gorsza — bo był to boks dyletancki — bez urządzeń zabezpieczających, treningu i techniki. Prócz stadionu i zdewastowanej hali sportowej zastaliśmy również w Jaworze — bo o tym miasteczku mowa — zniszczone korty tenisowe.
W krótkim czasie udało się zgromadzić wokół tego obiektu garstkę entuzjastów „białego sportu”, a co ważniejsze, pozyskać przychylność niektórych działaczy miejscowego klubu. Gorzej sprawa przedstawiała się z różnymi czynnikami, którym długo należało tłumaczyć, że tenis nie musi być grą elitarną, że może być dostępny dla przedstawicieli klasy robotniczej, że wzięcie rakiety do ręki nie jest równoznaczne z przejściem na stronę wrogów ustroju. Po przezwyciężeniu tych oporów, doprowadzenie do stanu używalności nawierzchni stadionu i otoczenia było sprawą prostą, aczkolwiek kosztującą wiele pracy. Sprzęt był różny, ale nikt nie szukał nadzwyczajności. Ku naszej wielkiej radości tenis chwycił.
Początkowo na kortach uwijało się grono panów, którym niebawem groziło przejście do kategorii old boyów, ale z upływem czasu zjawiali się młodzi chłopcy, zdradzający duże uzdolnienia w operowaniu rakietą. Bez większego zresztą powodzenia braliśmy udział w mistrzostwach okręgu, tak drużynowych, jak i indywidualnych, pod firmą aktualnie patronującego jaworskiemu sportowi zrzeszenia (a opiekunowie zmieniali się często: od Związkowca poprzez Gwardię, Spójnię, Unię, Spartę aż do Startu i LZS-u). W rozgrywkach drużynowych piętą Achillesa, zarówno w naszej drużynie, jak i w zespołach konkurentów, był brak dobrych juniorów i kobiet. Były to lata, gdy na kortach dolnośląskich królowała Kudelska, krystalizował się talent Dałkowskiej i zaczynali się za powiadać juniorzy — Rowiński, Ścibisz i Jamroz. U nas zaś jaki taki poziom reprezentowali tylko seniorzy. Nie miałem już większych ambicji (i możliwości) zawodniczych, toteż postanowiłem cały wysiłek tenisowego hobbysty skoncentrować na szkoleniu młodych. Wiadomości teoretyczne i praktyczne starałem się rozszerzyć i pogłębić przez studiowanie odpowiedniej literatury oraz kontakty z trenerami, przeważnie z p. Andrzejem Brośkiem. Pracowaliśmy przez cały sezon 1950 r. z juniorami, co przyniosło pewne efekty na turnieju mistrzowskim. Dziewcząt ciągle było jednak brak. Te, które się zgłaszały albo wykazywały zupełny brak talentu i sprawności ruchowej, albo traktowały kort jako teren do flirtu i rozrywki towarzyskiej.
Dopiero jesienią 1950 roku zjawiła się młoda dziewczyna, wysportowana, bardzo ruchowo uzdolniona, Hanka Paprocka. Nie trzymała nigdy rakiety w ręku, dzięki jednak dużej sprawności i inteligencji, w krótkim czasie potrafiła przyswoić sobie elementy podstawowych uderzeń, wykazując wyjątkową wytrwałość i upór w treningu. Grała przeważnie w towarzystwie męskim, gdyż nasze nieliczne zresztą tenisistki nie były dla niej odpowiednimi sparring-partnerkami. W zimie, gdy nie było możliwości gry na korcie, dwa razy w tygodniu prowadziliśmy zaprawę na sali, bazując głównie na koszykówce, która potrafiła jakoś zainteresować grupę dziewcząt. Początek następnego sezonu przyniósł wzmożenie kontaktów z sąsiednimi sekcjami w Strzegomiu, Wałbrzychu i Świebodzicach. Rozegraliśmy kilka spotkań, w których nieważny był wynik, chodziło o grę, nabranie rutyny i pewności uderzeń w czasie spotkań z coraz to innym przeciwnikiem. Z juniorami zaczynać trzeba było od początku, ci najlepsi zdradzili tenis dla piłki nożnej, stanowiącej również w Jaworze magnes nie tylko dla widzów.
W czerwcu pojechaliśmy na turniej mistrzowski do Wałbrzycha. Przy notorycznie słabej obsadzie kobiecej liczyłem, że Hanka dojść powinna do półfinału — co w początkach kariery byłoby już sukcesem. Losowanie wypadło pomyślnie i pierwszą przeszkodę Hanka przeszła gładko, zwłaszcza, że jej przeciwniczka miała bardzo słabe pojęcie o rakiecie. W następnej, ćwierćfinałowej grze, po drugiej stronie siatki stanęła dobrze nam znana zawodniczka ze Strzegomia — Sobkówna, grająca poprawnie i regularnie, ale bez polotu. Byłem dobrej myśli, gdy ku memu wielkiemu zdumieniu Hanka, prowadząca zupełnie wyrównaną grę, nie potrafiła się skoncentrować w decydujących momentach, poczęła „płynąć“ i „popłynęła“.— Cały czas myślałam, jak rozwiązać następną grę z Rogoszówną. — powiedziała schodząc z kortu.
Ale była to również ostatnia przegrana z Sobkówną. W tym samym sezonie wygrała z nią Hanka kilkakrotnie, w sposób zdecydowany. Następny mistrzowski turniej w Jeleniej Górze wypadł już znacznie lepiej: był półfinał, nikła przegrana z Dałkowską po ciężkiej walce i mistrzostwo w parze z Hajdukiem. Po tym sukcesie postanowiliśmy przepracować solidnie resztę sezonu i zaatakować pozycję mistrzyni okręgu. Z Andrzejem Brośkiem ustaliliśmy cykl treningowy, zakładając poprawę wolejów i serwisów oraz cały szereg ćwiczeń szybkościowych. Wczesną wiosną 1954 roku rozpoczęła się ciężka praca na korcie. Szybko zaczął owocować trening zimowy, Hanka była szybka, miała dobry backhand i wolej i nadal bardzo kiepską piłkę serwisową. Nie było wprawdzie okazji do sprawdzenia formy, ale obserwując jej grę widziało się pewność uderzenia i znacznie mocniejszą i szybszą piłkę niż u pozostałych zawodniczek czołówki dolnośląskiej.

Turniej mistrzowski rozgrywany był na kortach ówczesnego OWKS-u. W-pierwszej grze: Hanka grając zgodnie z poleceniem na jak najlepszy wynik, nie dała żadnych szans młodej Krzyszkowskiej, po kilkunastu minutach wygrywając 6:2, 6:0. Wiedzieliśmy, że zgodnie z losowaniem, już w następnej grze czeka Hankę spotkanie z „etatową” faworytką, Dałkowską. A więc w półfinale miało paść rozstrzygnięcie, gdyż według mej i wszystkich obserwatorów opinii, innych kandydatek do mistrzowskiego tronu nie było. Półfinały wyznaczono na dzień następny, w pierwszym Kudelska miała 100 proc. szans na finał ale mnie interesował tylko ten drugi. Kończyłem właśnie sędziowanie jakiegoś męskiego singla gdy jeden z naszych juniorów przybiegł do mnie z wiadomością, że na trzecim korcie Dałkowska i Paprocka rozpoczęły grę. Było to wyraźne złamanie przyrzeczenia, danego mi przez kierownika turnieju, że nie puści tej gry w czasie mojej nieobecności. Zwłaszcza, że w „narożniku” Dałkowskiej siedział jej trener, doświadczony Miecio Fige. Na szczęście sędziowany singel skończył się szybko, po ogłoszeniu sakramentalnego „set, mecz” zeskoczyłem ze stołka i pobiegłem na plac boju. Było już 2:0 dla Dałkowskiej. Potrafiła ona narzucić wygodny jej styl gry, idąc na długą wymianę, stosunkowo słabą, choć dobrze plasowaną piłką. Takie wymiany, przy jej technice i rutynie, były skuteczną bronią. Przy zmianie stron, przy stanie 8:0 powiedziałem Hance: „Wzmocnij piłkę na backhand i w odpowiednim momencie siatka!”.
Rezultat był natychmiastowy. Od stanu 3:3 — po kilku minutach był już wygrany set 6:3. Ale rutyna przeciwniczki dała o sobie znać w secie następnym. Umiejętnie zwalniała grę, skracała piłki prowokując do ataku przy siatce, nie mającego w takich warunkach widoków powodzenia. Gra się wyrównała, z tym, że stale prowadziła Dałkowska. Tak trwało do stanu 5:6. Przy zmianie stron, wziąłem Hankę pod rękę i spytałem: „Chce pani grać trzeciego seta? Ten jest do wygrania, ale tylko przy takiej grze, jak w pierwszym secie — śmiało. I mocno — nic nie ma do stracenia!”.
I Hanka obudziła się ponownie. Precyzyjne, mocne piłki zaczęły padać na koniec kortu, anemiczne odpowiedzi kończyły się wolejami nie do odebrania, Szybko było 6:6 i 7:6. Gra weszła w decydującą fazę, widziałem, że Dałkowska jest załamana i jak gdyby zrezygnowana, a może zmęczona. Szepnąłem więc w przejęciu „tylko teraz nie popuścić!” i za chwilę stało się! Dotychczasowa mistrzyni zeszła z kortu pokonana. Rewanż za zeszłoroczną porażkę i nagroda za długie godziny treningu, w pełni zasłużone zwycięstwo i w ładnym stylu odniesiony sukces.
Pierwsza podbiegła do Hanki jej przyszła przeciwniczka, p. Kudelska, potem inni zawodnicy i działacze — na końcu ja. Nie potrzebowaliśmy dużo mówić, teraz trzeba było tylko ugruntować sukces w jutrzejszym finale.
Był on właściwie formalnością. I tak spełniły się plany i zamierzenia. A moja rola dobiegła końca. Hanka została wyznaczona do ekipy na mistrzostwa krajowe do Łodzi, miała przed tym trenować z trenerami z prawdziwego zdarzenia.
A gdzie tu moje największe przeżycie sportowe? Nie było nim mistrzostwo okręgu mej wychowanki, nie był nim jej udział w mistrzostwach krajowych i wyimaginowany wspaniały mecz finałowy z Jędrzejowską.
Hanka Paprocka nie pojechała do Łodzi, nie walczyła na korcie z najlepszymi rakietami. W kilka dni po turnieju wrocławskim ciężkie przeżycia osobiste i rodzinne odwróciły jej myśli od tenisa i na długie miesiące wytrąciły z równowagi. Na kort, jako zawodniczka, nie powróciła już nigdy. A dla mnie jako starszego przyjaciela tej młodej zawodniczki, to nagłe przejście z radosnych nastrojów i uniesień związanych z walką i zwycięstwem na arenie sportowej – do bolesnych i szarpiących nerwy wydarzeń natury osobistej - choć nie dotyczyło to mnie bezpośrednio, było jednym z najbardziej w mej pamięci utrwalonych przeżyć, związanych z mą niezbyt zresztą bogatą karierą sportową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane